Poprzednie etapy bałtyckiego rejsu Maxi Honey’a odbyły się zgodnie z planem a piszący te słowa w nich nie uczestniczył, więc i nic o nich nie napiszę, oprócz tego, że zaczęło się w Kołobrzegu skokiem do Sztokholmu przez Bornholm i Kalmarsund. Potem był etap na Alandy, a potem z Alandów do Finlandii, jeszcze później rodzinne żeglowanie między fińskimi wyspami, a etap nas poprzedzający to rejs z Helsinek do Petersburga, by potem z tego Piotrogrodu należało pożeglować do Tallinna. A my (Blady, Kwachu, Seba, Tomasz i ja) mieliśmy zacząć z tego miasta.
Wszystko układało się pomyślnie łącznie z aprowizacją i przygotowaniem przez Jarka (Kwachu) eksperymentalnych mięsnych pasteryzatów. Zapakowawszy wszystko do eleganckiego busa ruszyliśmy w środę, 7 sierpnia, przed południem w 1280 km trasę do Estonii. No i ujechawszy kilometrów kilka pierwszy wiatr w oczy – awaria auta. Silnik przełączył się w tryb awaryjny i kicha, zjazd do bazy. Po drodze oczywiście nieśmiałe rozważania jak teleportować się innym sposobem itp. Na szczęście awarię udało się usunąć i z trzygodzinnym prawie opóźnieniem ruszyliśmy w drogę. Uff. W połowie trasy przez Polskę wzięliśmy na pokład kolejnego załoganta (Blady) i… dokupiliśmy parę rzeczy. Wiecie, niby zaopatrzenie zrobione ale może tak w razie co… Oczywiście jak zwykle trochę za dużo ale to chyba raczej norma niż wyjątek.
Gdzieś w okolicach północy, zatrzymując się wcześniej w Giżycku na pyszne wołowe żeberka, przekroczyliśmy pod Suwałkami granicę litewską. W tym miejscu niektórzy powinni do swojej locji wpisać uwagę, że w nocy, po godzinie 2200, w Suwałkach alkoholu nie da się kupić! Nocna prohibicja. Tak samo jest w Olsztynie. Nie to, że byliśmy jakoś bardzo spragnieni ale tak jakoś komuś wpadło do głowy by może jeszcze jakiś trunek kupić. Nie kupiliśmy i dobrze, bo i tak zostało.
Potem to już tylko jazda i jazda. Litwa nocą przemknęła. Łotwa prawie też bez przygód. Prawie, bo mieliśmy bliskie spotkanie z obywatelami policjantami, którzy namierzyli nas na niewielkim przekroczeniu prędkości. Po sprawdzeniu czy aby już kiedyś kierowca mandatu nie zarobił w tym kraju wymierzona została stosowna kara finansowa. Na szczęście policjant był na tyle uprzejmy, że zgodził się „wnieść opłatę” za nas. I jeszcze udzielił nawet 50% rabatu!
W okolicach Rygi zaczęło świtać więc droga stała się ciekawsza. Droga wiodła ciągle przez lasy ale wcale to nie oznacza, że było nudno, wręcz przeciwnie. Chłonęliśmy krajobrazy łapczywie. Potem wjazd do Estonii i coraz więcej ruchu na drodze aż w pobliżu Tallinna zrobiło się całkiem tłoczno, zwłaszcza że był to już poranny szczyt. Nie pamiętam o której dotarliśmy do mariny (Old Town Marina) ale akurat na śniadanie. Poprzednia zmiana przyjęła nas iście po królewsku! Śniadanie nie dość, że przepyszne to pięknie podane. No naprawdę było nam co najmniej niezwykle przyjemnie! Co ciekawe ta nasza dziesiątka zmieściła się w mesie Maxi Honey’a bez żadnego kłopotu. Na dodatek zmieścił się też akordeon i gitara, przy akompaniamencie których zaśpiewaliśmy razem kilka rosyjskich ballad. Ballady jak najbardziej na miejscu bo przecież poprzedni etap zahaczał o Petersburg. Pięknie było!
Po śniadanku oczywiście przepakowywanie gratów w samochodzie, ształowanie prowiantu na jacht a przy okazji jego poznawanie przez tych, którzy jeszcze żeglować na Honey’u nie mieli okazji. Poprzednia załoga odjechała a my po pracy i całonocnej jeździe byliśmy kompletnie otumanieni. Po prysznicu połowę załogi zmógł sen. Druga połowa się nie poddała i wybrała się na spacer. Ale ładne miasto! Od razu można je polubić. Okolice portu są mocno teraz przebudowywane ale miejmy nadzieję, że nie straci to miejsce uroku. Jachtowa marina bardzo przyjemna. Nawet opłata, która wynosi 45 EUR, po bliższym przyjrzeniu się nie jest tak wysoka bo „all inclusive”, łącznie z sauną. W Mikołajkach wychodzi drożej. No a poza tym niezwykle sympatyczna obsługa. Uprzejma, uśmiechnięta, pomocna, a bosman nad wyraz życzliwy. Sama przyjemność tam cumować. Swoją drogą okazało się to być normą. Odwiedziliśmy w sumie pięć estońskich portów i wszędzie było tak sympatycznie. Opowieści ze spacerów po tallińskich ulicach snuł nie będę bo to na osobną opowieść ale kiosk R udało się znaleźć a więc i znaczki pocztowe też, co Blademu umożliwiło wysłanie tradycyjnych widokówek. Warto również wspomnieć, że w 1980 roku, w ZSRR (w Moskwie) odbyły się XXII Letnie Igrzyska Olimpijskie a dyscypliny żeglarskie rozegrano właśnie na wodach przybrzeżnych Tallina. Do dziś pozostały tam ciut straszące i rozpadające się obiekty, które oczywiście zwiedziliśmy.
To właśnie tę Olimpiadę kojarzymy (przynajmniej ci ciut starsi) z tzw. gestem Kozakiewicza – gestem łączonym z naszym tyczkarzem Władysławem Kozakiewiczem, który w Moskwie pokazał go dwukrotnie wygwizdującej go radzieckiej publiczności po oddaniu dwóch udanych skoków na wysokość 5,70 m i 5,75 m. Później oddał jeszcze skok na wysokość 5,78 m, który zagwarantował mu złoty medal olimpijski, wysokość ta była jednocześnie rekordem świata.
Następnego dnia (piątek, 9.08) do Załogi, przez duże „Z” dołączył Seba. Przyleciał na Rejs (przez duże „R”, a co tam Rejs… prawdziwy CRUISE) prosto z Anglii. Popołudniem ruszyliśmy w drogę. Ciepło, po porannym deszczu zrobiło się słonecznie, wiatr lekki, więc pogoda akurat na żeglarski rozruch. Tradycyjnie poczęstowaliśmy Neptuna kielonkiem rumu, w intencji bezpiecznego żeglowania.
Na redzie było dość ruchliwie ale po jakiejś godzinie, gdy już obraliśmy kurs na zachód, w zasięgu wzroku żadnych jednostek widać nie było. Spokojny bajdewind, drobna fala, ślicznie. Kolacja podana w kokpicie smakowała wybornie. Powoli zrobiło się ciemno a gdy wyszedł księżyc zrobiło się bajkowo. A jeszcze bardziej tajemniczo zrobiło się, gdy w ciszy, a wiatru było niewiele, usłyszeliśmy dziwne dźwięki dobiegające gdzieś z daleka. Śpiewy? Wycie? Może to syreny?! Przecież to nie śródziemnomorska odyseja! Wśród tych śpiewów od czasu do czasu słychać było fałszywe tony, coś jakby ryk. To naprowadziło nas na inny trop. Tak, po północnej stronie mieliśmy Krassi Islet, a to jest skalista wysepka, na której znajduje się rezerwat okupowany przez szare foki. Wrażenie było nieziemskie.
Dopiero późną nocą niektórzy położyli się w koje przespać się trochę a druga połowa żeglowała dalej. Może słowo to mało odpowiednie bo koniec końców wiatr zupełnie ucichł i ostatnie godziny drogi do Dirhami przebyliśmy na silniku. Pięknie widoczne światła namiernika wprowadziły nas pomiędzy skałami do niewielkiego portu. Znaleźliśmy wolne miejsce przy y-bomie i można było uznać pierwszy etap za pomyślnie zakończony. Chyba z tej radości Jarek tak energicznie zamachał ramionami, że na finał chlupnął z pomostu do wody. Zaraz potem stwierdził, że „woda ciepła” ale nie wiemy czy warto mu wierzyć bo tak szybko wyskoczył (przy pomocy Bladego), że nawet nie odpaliła pneumatyczna kamizelka. Nie zdążył chyba poczuć. W każdym razie nie zachęcił nas bynajmniej do kąpieli w północno-centralnym Bałtyku. 52 mile za nami.
Trochę snu, śniadanie, a potem „zwiedzanie”. Dirhami wydawało się trochę tajemnicze bo na googlowskich zdjęciach była to tylko droga prowadząca do portu a oprócz portu nic. Sprawa się wyjaśniła bo to po prostu wypoczynkowa miejscowość a domy, dacze itp. pochowane są w lesie nad urokliwym skalisto-piaszczystym brzegiem. Podczas spaceru odwiedziliśmy mały sklepik gdzie nabyliśmy kolejną flaszkę kolejnego gatunku kwasu chlebowego. Po dobrych kilkunastu litrach tego napitku, kupionych w różnych miejscach, autorytatywnie możemy stwierdzić, że Żółta Beczka nie ma sobie równych. Smak wyważony, nie za słodki, z pełnym aromatem. Polecamy!
Do drugiego etapu także ruszyliśmy popołudniem (sobota, 10.08). Tym razem pomiędzy estońskie wyspy, na południe, pod wiatr oczywiście, to atrybut tego rejsu. Konkretnego portu nie mieliśmy wybranego, ale Haapsalu wydawało się ciekawe. Na razie jednak cieszyliśmy się żeglowaniem w słonecznej czwórce. Im bliżej wyspy Vormsi, im bliżej cieśniny Voosi (Voosi Kurk) tym większą trzeba było zachować uwagę bo wody niby wokół dość ale jednak płytko i skaliście. Samą cieśninę pokonaliśmy już na silniku bo „zahalsowalibyśmy” się na amen w wąskim torze. Potem chwila oddechu w zatoce i podejście do Haapsalu. Podejście dość niezwykłe; wąski kanał wokół półwyspu na którym leży spora część miasta a wokół płycizny, coś na kształt laguny.
Głośno i serdecznie pozdrowiliśmy płynący obok jacht. A był to Carter 30, a więc typ Kookaburry. Wywołało to nasz wielki entuzjazm, którym się z estońskimi kolegami podzieliliśmy. Nie trzeba chyba wspominać, że to i dla nich debeściak!
O 18:30 zacumowaliśmy w marinie Westmeri (Westmeri Jahisadam), jednej z trzech w Haapsalu. Ten przelot to tylko 28 mil, najkrótszy w rejsie. Wznieśliśmy toast „za cudowne ocalenie”, sklarowaliśmy łódkę i zjedliśmy szybką kolację. Gdy pojawił się harbour master dopełniliśmy formalności portowych. Polska flaga zaraz powędrowała w górę na jednym z masztów a my udaliśmy się na wieczorny spacer po mieście. Haapsalu to turystyczna a nawet uzdrowiskowa miejscowość, która jak dało się zauważyć pięknieje. Widać trochę jeszcze gdzieniegdzie starego, zniszczonego betonu po jakichś zapewne radzieckich budowlach ale wyraźnie są to rzeczy w zaniku. W okolicach ruin zamku, w starym centrum miasta trafiliśmy na duży festyn więc było kolorowo, muzycznie, aromatycznie. Do portu wróciliśmy długą promenadą nad wodą. Szkoda, że czas nas trochę gonił (do Kołobrzegu kawał drogi) bo chciałoby się zostać dłużej.
Następnego dnia rano (niedziela, 11.08) solidne śniadanie. Oczywiście jajecznica bo zabraliśmy jaj całą setkę, prosto od wiejskich kur. Co ciekawe, mimo pewnych obaw, zjedliśmy je wszystkie! No ale oczywiście jeszcze nie w Haapsalu. Po śniadaniu spacer a przed południem oddaliśmy cumy i hajda na Vainameri Sea. Morze czyli zatoka. Tu też żeglowało się pięknie ale też ze sporą dozą ostrożności bo akwen do głębokich nie należy. Trzeba było nawet zmienić ustawienia alarmu głębokości z 3 na dwa metry bo w niektórych miejscach sonda siała za dużo paniki. Bez dokładnych map zdecydowanie należy odradzić tam żeglowanie. Ciekawe było przejście przez przesmyk pomiędzy wysepkami Kuivarahu. Przesmyk dosłownie kilkumetrowej szerokości. Dobrze oznakowany ale jednak emocjonujący! Estonia jest dość płaska więc ani gór wysokich ani wód głębokich. Najwyższe wzniesienie ma, jak podaje Wikipedia, 318 metrów.
Celem było dotarcie gdzieś na skraj Zatoki Ryskiej. Może Virtsu, może Kuivastu? Wybraliśmy tę drugą opcję. Po sześciu i pół godzinach żeglugi w zmiennych warunkach, od słońca przez mżawkę po burzę z ulewnym deszczem dotarliśmy do Kuivastu gdzie zdążyło się wypogodzić. I do tego portu na podejściu trzeba trochę uważać bo i płytko i wąsko ale i też dobrze oznakowane. Kłopotów nie było. Czy trzeba wspominać, że Harbour Master już oczekiwał, że z uśmiechem wskazał miejsce i odebrał cumy? I o tym, że nim się obejrzeliśmy polska flaga powędrowała na maszt? Tak było. Tym razem 36 mil. 36 mil świetnej żeglarskiej zabawy.
Kuivastu to głównie port promowy bo tędy wiedzie główna droga z głębi Estonii na największą ich wyspę Saaremę. Przypłynęliśmy tam w niedzielne popołudnie więc ruch był intensywny. Zapewne powroty z wakacji lub weekendu na wyspach. Ciekawy seans takie przeładowywanie promu. Zawsze mnie zadziwia jak sprawnie obsługa kieruje ruchem wjeżdżających samochodów i jak dużo się ich mieści na, zdawać by się mogło, niewielkim promie.
W wiosce nie było niczego szczególnego do zwiedzania ale spacer po takim miejscu zawsze jest mimo wszystko ciekawy. Inna architektura domów, inna nieco przyroda, inne brzmienie języka. Jabłka prosto z drzewka smakowały podobnie jak u nas. Wszystko to człowiek chłonie wręcz łapczywie. Nie wiem czy bimberek, którym poczęstowało nas dwóch wielce gościnnych tubylców smakował inaczej niż nasz czy podobnie, bo nie próbowałem, ale Seba i Tomek kiwali głowami z wielkim uznaniem. Chyba nie tylko z uprzejmości. Po spacerze oddaliśmy się przyjemnościom kulinarnym a potem jeszcze sauna. oczywiście w cenie opłaty portowej. Może warto tu wspomnieć, że oprócz Tallinna wszędzie płaciliśmy po 25,- EUR. Po saunie niektórzy oddali się polaków wieczornym rozmowom a niektórzy zalegli w kojach po pięknym dniu.
Na następny dzień (poniedziałek, 12.08) zaplanowany został przelot do Kuressaare (tak a propos to fajne są w estońskim piśmie te często występujące podwójne litery – całkiem jak u naszej Kookaburry – trzeba sprawdzić jej paszport….). I tym razem ranek był dość leniwy więc dopiero około jedenastej opuściliśmy gościnne małe Kuivastu i ruszyliśmy na Zatokę Ryską. Wiatr zapowiadał się świeży, 5B, do tego miało od czasu do czasu popadać. Byłbym niesprawiedliwy pisząc, że prosto w nos ale cały czas bajdewindem. Był czas na rozmowy a prawie wszyscy, z jednym wyjątkiem, kończyli kiedyś koszaliński Elektronik (w różnych rocznikach) więc wspólnych tematów było sporo. Był czas na czytanie a także na zajęcia ekwilibrystyczne. Tym oddał się Tomek przyrządzając bez lejka cytrynówkę ze spirytusu. Przelewanie z butelki do butelki, przy 5B i bajdewindzie… no, no, szacun! Dosłownie tylko parę kropelek się wylało. Trochę nas dziwiło, że na Honey’u nie ma lejka, bo gdzie jak gdzie ale tu nie powinno takich instrumentów brakować, ale znaleźć jednak nie mogliśmy. Tak więc Tomek oddać się musiał (bez reszty) pracowitemu mieszaniu. Czy lejka naprawdę nie było? Był rzecz jasna! Później się znalazł, całkiem na wierzchu.
Już wieczorem, na kilka ładnych mil przed Kuressaare Jarek postanowił też poświęcić trochę czasu sztuce cyrkowej. Znaczy postanowił przygotować wypasioną kolację tak aby była gotowa jak rzucimy cumy. W tym przechyle i na fali było to pewne wyzwanie. Ale udało się. Gdy odpadliśmy przy Abruka… Tak, odpadliśmy! Zdarzyło się to ze dwa razy w czasie rejsu. Tak więc gdy odpadliśmy przy Abruce w kierunku do Kuressaare kolacja w śpiworach czekała aż dotrzemy do portu.
Podejście do miejskiej mariny wywoływało pewien dreszczyk bo wyglądało na mapie nie mniej ciekawie niż to do Haapsalu. Tuż przed mariną dwumilowy odcinek toru o szerokości dwudziestu paru metrów. Hmmm… Na początku obyło się bez żadnych kłopotów, bo widoczność była dobra więc i kolejne namierniki były dobrze widoczne ale bojki toru były nieoświetlone więc z latarkami na dziobie wypatrywaliśmy ich z napięciem. W nocy wydawało się, że tor ma nie dwadzieścia parę metrów a kilka metrów! I do tego zrywające się od czasu do czasu z wielkim szumem stada ptaków! Oj, efektowne to było. No ale szczytem było gdy, gdzieś w połowie toru rozległ się jakiś inny szum, jakby prychanie, sapanie, porykiwanie a do tego głośny chlupot! Tętno wszystkim znacznie przyspieszyło. Światła latarek zaczęły nerwowo skakać na boki a w ich świetle ukazało się w końcu… stado rogatych krów. No tego to się nie spodziewaliśmy! Parę metrów od nas, brodzące po brzuchy w wodzie. Niestety nie, nikt nie zdążył chwycić za aparat!
Tuż przed północą stanęliśmy w marinie. Z dwoma jeszcze nerwowymi chwilami. Wchodząc do mariny od razu trafia się w cumownicze bojki, co jest pewnym zaskoczeniem. Za dnia bardzo dobrze widać, że trzeba odbić jeszcze bardziej w prawo, ale w nocy niekoniecznie. Tak więc najpierw chwyciliśmy się pierwszej boi ale po szybkim rekonesansie przestawiliśmy się na drugą stronę pomostu. Tu znowu jakieś nerwowe okrzyki z jachtu obok. Chłopaki myśleli, że chcemy stanąć obok nich a oni wcześniej rozpięli swoje cumy na całą szerokość podwójnego stanowiska. Alarm jednak był niepotrzebny i w końcu zacumowaliśmy. Z miejsca toast za cudowne ocalenie a zaraz potem przygotowana wcześniej królewska kolacja. Ach, jak fajnie było się posilić, ochłonąć, pogadać. No ale po godzince, a raczej dwóch lub trzech, wszyscy uderzyli w kimono.
Cały następny dzień (wtorek, 13.08) i noc spędziliśmy w Kuressaare. To było bardzo dobre miejsce na trochę dłuższy wypoczynek! Przepiękne miasto. A, zaraz, zaraz. Czy pisałem, że bosman bardzo miło nas przywitał? O tym, że życzliwie wszystko objaśnił a polska flaga już wisiała na maszcie gdy się obudziliśmy? Oczywiście tak było.
Tak więc Kuressaare to piękne miasto. Z zamkiem tuż przy marinie, otoczonym fosą, z ładnym deptakiem, który staje się jeszcze ładniejszy bo właśnie przebudowywany, wszystko w niskiej zabudowie (w tej starszej części), no i w ogóle śliczne. No ale jak się jest w opiece Suur Tolla i jego małżonki Piret to chyba nic w tym dziwnego. Miasto od zarania jest pod ochroną tej pary, trudniących się rybactwem, olbrzymów. Pierwsze kroki skierowaliśmy oczywiście na zamek a jako że cała załoga jest raczej technicznego zamiłowania, to uwagę naszą przykuł po pierwsze wiatrak będący repliką siedemnastowiecznej konstrukcji. Ładna rzecz! obejrzeliśmy wszystko z detalami. A potem, nie przeszedłszy nawet 100 metrów kolejna fajna rzecz – ciągnik Lanz Bulldog. Oryginał. Nie na chodzie niestety ale i tak robi wrażenie ten kawał żelaznego traktora. Cały dzień spędziliśmy na zwiedzaniu, spacerach, smakowaniu lokalnego piwa.
Zrobiliśmy też małe spożywcze zakupy. W zamierzeniu miał być tylko chleb i trochę owoców ale jakoś tak łatwo wskakiwały do koszyka różne ciekawostki. Przy tej okazji wyszło na ile estoński jest dla nas obcym językiem. Z czterech rodzajów wypieków a mieliśmy ochotę na coś słodkiego, trzy okazały się przekąskami słonymi! Nawet pysznie wyglądające rogaliki z dżemem przy bliższym poznaniu okazały się pasztecikami… Ale też były dobre i szybciutko zniknęły… A świeży chleb był przepyszny. Kwasu chlebowego, a jakże, również nabyliśmy parę flaszek. Potwierdziliśmy też wcześniejszą tezę – Żółta Beczka jest najlepsza.
W marinie z zaciekawieniem oglądaliśmy trening malców na optymistach. Zawsze miłe wrażenie robią te malutkie postaci z ledwie wystającymi główkami nad burtę zasuwające dzielnie i sprawnie na żaglówkach. I w tym porcie znaleźliśmy zacumowane dwa Cartery 30. Nie mogę się doczekać kiedy i nasza Kookaburra znów zasmakuje wody. Powoli bo powoli ale remont postępuje. Stan największej destrukcji już dawno mamy za sobą więc teraz już każda godzina pracy na naszym jachcie to coraz bliżej tej chwili.
Wieczór oczywiście był długi ale nie za długi, bo długi przelot na kolejny dzień był już zaplanowany. Albo od razu na Gotland albo jeszcze do Windawy gdyby „zaplanowana” szóstka prosto w dziób za bardzo dała się we znaki. Zgodnie z planem wyszliśmy o szarej godzinie (środa, 14.08). Kanał podejściowy w świetle dnia już nie wydawał się aż tak wąski ale nadal ciekawy. Nie zawiodły nas też morskie krowy, które czekały byśmy mogli je sfotografować. Ale wrażenie!
Na początku wiatr był umiarkowany ale potem zaczął tężeć i koniec końców wiała solidna szóstka. Przejście przez Cieśninę Irbe nie należało do najprzyjemniejszych bo zachodni wiatr i krótka fala dawała się we znaki. Po przejściu cieśniny postanowiliśmy decyzją skippera nie orać dalej i skierować się do Windawy bo kolejnego dnia wiatr miał się trochę odkręcić a i na rejsowych koszulkach flaga Łotwy była już wyhaftowana. Tak więc dalej bajdewindem ale już jednym halsem, pomknęliśmy na południe a koja dziobowa tego dnia nie była miejscem, w którym załoga chętnie by odpoczywała. W główkach Windawy byliśmy po dwudziestej trzeciej przepłynąwszy ponad 100 mil. Niezły przelot. Tu wejście do portu było szerokie, wygodne ale przecież bądź co bądź to spory komercyjny port. Za to wejście do basenu jachtowo-rybackiego nocą łatwo ominąć. Nie minęliśmy ale znowu, dzięki szperaniu latarkami, zauważyliśmy je w ostatniej chwili pomiędzy kutrami.
Twarze osmagane wiatrem przyjemnie paliły. Kieliszek „za cudowne ocalenie” rozgrzał od środka a kolacja jak zwykle smakowała wybornie. Trochę posiedzieliśmy, pogadaliśmy i czas było się zbierać do snu. Ranek był leniwy ale nie do końca. Nie śpieszyliśmy się z wyjściem bo i tak czekała nas nocna żegluga a do tego musieliśmy skorzystać z ławeczki bosmańskiej, która leżała w schowku, jeszcze w fabrycznym opakowaniu. Powodem było pęknięte poprzedniego dnia ucho na lazy jacku, które spowodowało opadnięcie sterburtowej części pokrowca, no i trzeba było ją prowizorycznie zabezpieczyć itd. Na maszt oczywiście wysłaliśmy najlżejszego Sebę. Nawet nie musieliśmy robić żadnego komisyjnego ważenia, od razu widać kto ma ciała w niedomiarze! Seba, z uśmiechem na twarzy i dużym (do nas) zaufaniem, przy naszej lekkiej pomocy, wkrótce znalazł się na wysokości stensalingu. Przy okazji zaliczyliśmy (jedyną w trakcie całego rejsu) kontrolę paszportową. Relaksując się i nabierając sił poczekaliśmy na zmianę kierunku wiatru, który ostro bo ostro ale bez zbytniego halsowania miał nas doprowadzić do północnych brzegów Gotlandii.
Wyruszyliśmy tuż po południu (czwartek, 15.08). Wiatr osłabł o 8 węzłów i przy pięknej piątce popłynęliśmy najpierw na północny zachód a w miarę jak wiatr odkręcał szerokim łukiem coraz bardziej na zachód. Pogoda była piękna, morze wokół puste, sama przyjemność. Jedni sterowali, inni oddawali się lekturze a jeszcze inni spali. Obiad, a może raczej kolację postanowiliśmy zjeść wszyscy razem, w kokpicie. Maxi Honey postawiony został w dryf, zrobiło się ciszej i cieplej. To wszystko spowodowało, że pochłonęliśmy ogromne ilości zapasów. Wystarczyło na całą noc. Potem jeszcze próby złowienia czegokolwiek, które okazały się jak zwykle bezowocnymi i trzeba było ruszyć dalej.
W środku nocy przekroczyliśmy bałtycką autostradę a nad ranem, w chwili gdy zaczęło się leciutko rozjaśniać, weszliśmy do Farosundu. Pierwotnie nawet mieliśmy się tam zatrzymać na postój ale dni upływały a do Kołobrzegu został kawał drogi. Tak więc pooglądaliśmy tylko przez lornetkę brzegi urokliwej cieśniny korzystając z ponad godziny żeglowania baksztagiem. Potem znów pod wiatr, najpierw na zachód a potem na południe, do Visby. Parę mil kosztował nas dodatkowy hals ale niemal dokładnie po dobie żeglowania (mamy już piątek, 16.08) zacumowaliśmy w Visby po pokonaniu 142 mil. Coraz więc dłuższe przeloty.
Mimo, że w marinie tłoczno nie było to podejście było na trzy razy. Najpierw okazało się, że wybrana przez nas keja była rezydencka. Potem ni stąd ni z zowąd ster strumieniowy wskazał jakiś error i nie zadziałał. Ale po trzecim kółeczku stanęliśmy przy kei. Cumowanie też trochę nietypowe bo boje ustawione są w Visby blisko pomostu i cumę trzeba było podciągnąć do śródokręcia. Ale na tym koniec niespodzianek. Od ostatniego razu kiedy tam byliśmy, a było to w 2013, pozytywna zmiana zaszła w biurze mariny. Ostatnio czuliśmy się tam jak w recepcji jakiegoś hotelu: takie „ą” i „ę” i uprzejmie acz sztucznie uśmiechnięta obsługa w służbowych uniformach. Teraz zdecydowanie bardziej swojsko a i uśmiech po żeglarsku szczery.
Tak więc kolejny port, kolejny klar na łodzi, kolejne kody do toalet i innych sanitarnych przybytków, kolejny posiłek… i w miasto. Nie trzeba przypominać, choć pewna szwedzka para, która koniecznie się z nami chciała się sfotografować nie omieszkała tego nam klarować, że Visby to perełka. Tak więc przechadzaliśmy się uliczkami, zajrzeliśmy w różne zaułki, posłuchaliśmy świetnego koncertu na dziedzińcu ośrodka kultury. Musikkolektivet Bobby Mull. Muzyka trudna do zaszufladkowania ale brzmiała soczyście, radość z muzykowania aż emanowała. A poza tym zabytkowe miejskie mury, ogród botaniczny, katedra św. Marii, ruiny Drotten itd. Fajny wieczór. Kolejny też raz Seba odmówił kąpieli w wodach Bałtyku! A sam, zapewne nieopatrznie, na początku rejsu mówił, że CHCE zażyć tej kąpieli. Odmówił a przecież garstka Szwedów, którą widzieliśmy, wydawała się być bardzo zadowolona z kąpieli, bo po zanurzeniu prychali, jak nie przymierzając, morsy. Wieczorem jeszcze udaliśmy się na lokalne piwo do knajpki a potem już tylko kolacja, spanie i czas było wypływać.
W sobotę (17.08) o 7:45 byliśmy już w drodze do północnych brzegów Olandii. Pogoda niezła, wiało świeżo a nawet czasami mocniej ale przyjemnie. Pod wieczór zaczęło siąpić, południowy wiatr się wzmógł i o ile jeszcze popołudniu było w planie wejście do Sandvik to hals pod Oskarshamn napełnił nas taką energią (atomową może, z racji elektrowni), że zapadła decyzja żeglowania dalej. Tak więc halsówka przez Kalmarsund. Jak zwykle w tym rejsie ostre bajdewindy. Nad ranem dotarliśmy w okolice Kalmaru. Bladym świtem, na silniku przepłynęliśmy obok miasta. Fajnie byłoby się tam zatrzymać ale czas z lekka poganiał a koniecznie chcieliśmy jeszcze zajrzeć do Karlskrony. Tak więc pożeglowaliśmy dalej. To znaczy raczej próbowaliśmy pożeglować bo wiatr cichł i cichł. Żagle postawiliśmy ale po godzinie desperackich prób łapania podmuchów zrezygnowaliśmy, wiatr całkowicie ustał. Flauta. Dalszą drogę pokonywaliśmy na silniku tęsknie spoglądając na wiatromierz czy aby wiatr nie jest tylko tym własnym. Dobre strony też jakieś pływanie miało bo a to posiłek bez przechyłów, a to możliwość powędkowania (niestety znowu bez rezultatów), a to kawka bez rozlewania. Koniec końców, wieczorem, przy siąpiącym deszczu dotarliśmy do Karlskrony. 1 dzień 11 godzin, 197,5 NM. To najdłuższy przelot w tym rejsie.
Na spacery w tych warunkach ochoty nie mieliśmy za to z wielką przyjemnością człowiek oddał się pieszczocie pian pod prysznicem i wygrzewaniu w saunie. Od ostatniej wizyty marina nieco się rozbudowała o ładniejszą część sanitarną ale pozostała mimo swojej wielkości przytulnym miejscem. Niedzielę (18.08) przeznaczyliśmy na spacer. Po drodze zaintrygowały nas rozwieszone nad ulicą flagi kodu. Rzut oka i widać, że się powtarzają. Biegłą znajomością kodu się nie wyróżniamy ale przy pomocy dostępnych środków czytamy: A N O R K S L R A K. Nie wiem przy której literze ale jeszcze przed końcem dukania błysk geniuszu podpowiedział, że należy czytać wspak.
Dla żeglarzy obowiązkowym miejscem do odwiedzenia jest wyspa Stumholmen. Od wieków aż do niedawna była zamknięta dla gawiedzi będąc bazą marynarki wojennej ale teraz już można a nawet trzeba ja odwiedzić, zbudowano tam Muzeum Marynarki Wojennej. Trudno powiedzieć ile tam spędziliśmy godzin ale niemało. Trudno wszystkie atrakcje wyliczać ale dość powiedzieć, że zwiedzanie wyspy zakończyliśmy wizytą w warsztacie szkutniczym gdzie odnawia się ale i buduje łodzie w tradycyjnej technologii. Nie dość, że można było przyjrzeć się pracy szkutników to jeszcze ucięliśmy sobie z jednym z nich długą pogawędkę na temat różnych technologicznych drobiazgów, w tym na temat zabytkowych silników do łodzi, których pół tuzina stało pod warsztatowym stołem.
W drodze powrotnej do mariny dało się zauważyć, że tzw elektromobilność jest całkiem dobrze widoczna na ulicach. Trochę elektrycznych samochodów, stacje ich ładowania, wypożyczalnia elektrycznych rowerów zasilana z paneli słonecznych i wiatraka – trochę tego było. Po drodze jeszcze zakupy w szwedzkim Lidlu i czas było się zbierać by ruszyć jeszcze za dnia. Czekał nas przeskok na Bornholm, coraz bliżej domu. Aha, uwaga na szwedzki chleb! Cholera, z poważnym dodatkiem cukru. Dwa rodzaje kupione, obydwa solidnie słodzone. Brrr!
Tak więc pod wieczór oddaliśmy cumy. No i jeśliby ktoś pytał jaki kurs względem wiatru to oczywiście wmordewind. Słowo się jednak rzekło i tym razem mimo, że łatwiej by było na wschodnią część Bornholmu, to udaliśmy się na zachodnią by złamać rutynę zaglądania do Nexo. No i choć wiało świeżo to dopiero następnego dnia (poniedziałek 19.08) popołudniu, po paru halsach dopłynęliśmy do Hasle. Rutynę żeglowania złamało nocne przekraczanie bałtyckiego szlaku gdzie przez moment było jak na autostradzie a Hammerodde, północny skrawek Bornholmu minęliśmy na wyciągnięcie ręki. 20 godzin, 121 mil – kolejny długi kawałek. Wejście do portu w Hasle jest całkiem ciekawe bo to prawdziwy labirynt falochronów. Nie dziwota jednak bo to zachodnia strona wyspy więc i bardziej narażona na wiatry z tego kierunku a dzięki temu labiryntowi jest tu woda spokojna nawet przy silnych wiatrach.
Pierwsze wrażenia w Hasle? Cisza i spokój aż dzwoni. Może nie do końca bo morze szumiało ale spokojnie było niepomiernie. Tu sprawy „meldunkowe” załatwia się przez automat. Chyba wolę jakiegoś żywego człowieka bo zagadnąć można o to i owo ale też nie da się ukryć, że tak też jest wygodnie. Po zacumowaniu, prysznicu itd. oczywiście kolejny solidny posiłek. Zdecydowanie nie żałowaliśmy sobie jedzenia podczas tego rejsu zwłaszcza, że był taki, który gotował chyba nawet z przyjemnością. Ciekawie wyglądały polery na kei – niczym rząd foczych głów wynurzających się z… betonu. Sami zobaczcie. Po posiłku zwiedzanie, a jakże. Szkoda, że było już za późno na odwiedzenie małego muzeum morskich silników. Tylko zza szyby pooglądaliśmy to staroeleganckie żelastwo. Mają swój urok te stare maszyny bo cała technika jest tam naga, widoczna, nie pochowana za obudowami, osłonami itd. Hasle obeszliśmy od dołu do góry i z prawa na lewo a potem to już wieczór i jak zwykle trochę pogaduszek no a z samego rana ruszyliśmy do ostatniego etapu – prosto na Kołobrzeg.
Tym razem, cóż za niespodzianka, mieliśmy baksztag! Pierwszy raz w tym rejsie! Aż było trochę dziwnie! Żeglowanie więc spokojne, wręcz leniwe. Tylko na początku chwilę trzeba było wzmóc czujność, wejście do Ronne zatem było wokół odrobinę ruchu. Minąwszy południowy cypel Bornholmu mieliśmy prezentację na żywo z meteorologii. Spektakl jak to w miejsce ciepłego frontu nadchodzi chłodny. Podręcznikowo stratusy z ciągłym deszczykiem kończyły się na niebie ostrą linią a za nią cumulusy, nierówny wiatr, prysznic od czasu do czasu i coraz więcej błękitnego nieba. Wszystko zgodnie z podręcznikiem. A potem całkiem się rozpogodziło, niestety wiatr ucichł, mieliśmy więc czas by jeszcze przed portem zrobić klar. Zaczęliśmy od zestawu banderek pod saling bo przecież kończyliśmy piękną trasę dookoła Bałtyku – Baltic Cruise! Gdy zbliżaliśmy się do portu jacht był już wyglancowany a my spakowani. W Kołobrzegu jeszcze nieudana próba zatankowania (bo stacja nieczynna) a potem już na swoje miejsce do Mariny Solnej. Jakże miło było być przywitanym przez całkiem liczną grupę kolegów! Poczuliśmy się, jakbyśmy wracali z długiego rejsu! A może i był całkiem długi?
747 mil. 119 godzin na żaglach, 29 na silniku.
Dzięki MAXI HONEY, Dzięki Jasiu!