Oj tak, wiedzieliśmy niby, że pięknie tam jest ale rzeczywistość przerosła oczekiwania! Maxi Honey gościł nas najpierw w drodze z Kołobrzegu do Skagen (o tym etapie niech opowiedzą uczestnicy) a potem ze Skagen przez Kristiansand, Flekkefjord, Egersund do fiordów w okolicach Stavanger.

Piękny Maxi Honey w Skagen
W Skagen przywitała nas, wymęczona ale uśmiechnięta, załoga etapu I – Kołobrzeg- Skagen
Kapitan złapał się za głowę na widok naszego zaopatrzenia… A jednak wszystko się zmieściło… Makaron – dzięki za p0moc w planowaniu prowiantu….
Było też małe zwiedzanko… Jak zwykle (w Skandynawii) tak uporządkowanie i czysto…., że aż nudno…

Pogoda dopisała nam w sposób fantastyczny bo w Skagerraku nawet w nocy było ciepło. A już w Kristiansand, pod osłoną lądu, było upalnie jak w Chorwacji. Tyle tylko, że nie tak ludnie, nie tak hałaśliwie. Piękna marina, niezwykle sympatyczna obsługa mariny (przy czym było to zajęcie dodatkowe dla młodych ludzi sprzedających lody). Miasto piękne, z architekturą skrojoną na wymiar – bez przerostu formy. Ulice przyjazne, gdzie króluje pieszy i rowerzysta.

Rankiem spotkaliśmy delfiny albo jakieś małe wieloryby… zdania są podzielone…
A już w Kristiansand Jasiu sam sobie zagrał 100 lat…

Spędziliśmy w Kristiansandzie tylko noc by rano wyruszyć w dalszą drogę. Wiatr zmienił kierunek i od tej chwili prawie zawsze wiał nam z baksztagu. Mimo więc dwudziestu węzłów wiatru żegluga była sucha, przyjemna i na krótko co do rękawów i nogawek. Nic też dziwnego, że w ciągu dnia zrobiliśmy ok 80 mil i dotarliśmy do Flekkefjord, miasteczka na końcu fiordu o tej samej nazwie.

To Księżyc rzecz jasna

Im głębiej wpływaliśmy w zakamarki fiordu tym szerzej otwierały się nam japy. Zalesione strome brzegi, letnie chatki do nich przyczepione. Pomosty, motorówki, kajaki. Chatki w takich miejscach jakby to była jakaś rywalizacja – im bardziej niedostępnie tym lepiej. Materiały zapewne dowożono wodą bo innej możliwości widać nie było. Im bliżej Flekkefjord tym chatek było gęściej. Po drodze wypatrywaliśmy miejsc na postój „awaryjny” gdyby w porcie miejsca nie było. Było jednak. To chyba jest norma w mniejszych portach. Nigdzie nie spotkaliśmy się z jakimś szczególnym tłokiem. No może w Stavanger ale to inna historia.

We Flekkefjord nie udało nam się, mimo najszczerszych chęci zapłacić za postój. Niby było napisane, że w automacie ale automat przyjąć zapłaty nie chciał. Nie dość tego to jeszcze komunalny budyneczek oferował za darmo i toalety i prysznice. No cudo po prostu. W miasteczku tym razem było nieco hałaśliwie bo była jakaś muzyczna impreza ale hałas muzyczny a nie kakofoniczny jak choćby w Mielnie. Z ciekawością obserwowaliśmy krążącą wokół mariny tratwę z domkiem na deku, która była młodzieżową imprezownią o interesującej formie. Forma zresztą przypominała marcinowe domki na wodzie z Mielna choć zbudowane znacznie, znacznie prostszymi środkami i służącą wydawaniu przyjęć w znacznie, znacznie prostszym wydaniu: boombox, piwo, chipsy.

Tuż po przybyciu do Flekkefjord
Standardowe problemy z podłączeniem do prądu…
Pływająca imprezownia – prawie jak u Marcina…. PRAWIE czasem robi różnicę…

Po kolejnej nocy w porcie kolejny etap. Do Egersund. Pognaliśmy tam tylko na kawałku foka bo wiatr jeszcze się wzmógł i w porywach pojawiało się nawet 40 węzłów. Znów jednak baksztag i nierozfalowane morze dawały nam przyjemność całkiem niestresującej żeglugi. Po drodze zajrzeliśmy do klimatycznego naprawdę Kirkehavn. W zatoce zarzucaliśmy trochę wędki bo od samego początku rejsu mieliśmy na uwadze złapanie jakiejś ryby ale ciągle i wiatr i szybka żegluga nie dawały do tego sposobności. Tym razem też się nie udało.

Kirke w Kirkehavn
Jedyny nasz połów – Cucumaria frondosa. Było ich kilka… nie było jednak chętnych ani do przygotowywania, ani do konsumpcji… Na pierwszy rzut oka nie wyglądają zbyt apetycznie…. a podobno są bardzo smaczne….
Za pomoc w identyfikacji zwierzaka bardzo dziękujemy pani Mirosławie Raczkowskiej z Morskiego Akwarium MIR w Gdyni

Etap do Egersund był dość krótki, bo tylko około 40 mil więc chyba już wczesnym popołudniem tam zacumowaliśmy. Czy trzeba wspominać, że i to miasto okazało się klimatycznym? Znów pięknie. Tu też w porcie było muzycznie bo z pobliskiej restauracji rozbrzmiewała na żywo muzyka pełna znanych standardów i to całkiem naprawdę dobrze wykonanych. Swoją drogą trzeba też powiedzieć, że i u nas było muzycznie. Oprócz gitary na pokładzie był akordeon profesjonalnie obsługiwany przez Rysia. Do tego śpiewniki plus siedem głosów strojących mniej czy bardziej i było, a przynajmniej bywało pięknie. W każdym razie nikt nie prosił nas o uciszenie się a wręcz przeciwnie spotykaliśmy się z zachętą śpiewania kolejnych kawałków. Trzeba też jednak powiedzieć, że nie było obok, w całym rejsie, niemieckich jachtów a mam wrażenie, że ci właśnie żeglarze są szczególnie wyczuleni na hałas. Tak więc śpiewaliśmy głosem pełnym.

Z powodu upału postanowiliśmy udać się nad miejskie jeziorka by zażyć kąpieli. Jeziorka okazały się być atrakcją samą w sobie. Przepiękne, ze skalistymi brzegami, małymi pomostami dla wygody, trampolinami dla zabawy. Znakomite miejsca na odpoczynek. Tak dokładnie wyobrażałem sobie jezioro z Dzieci z Bullerbyn, choć to nie Szwecja. Ochłody było na tych jeziorkach znacznie więcej niż oczekiwaliśmy bo przyszła burza. Ja akurat zmokłem najmniej mimo, że też do suchej nitki ale jako, że się zgubiłem, to byłem na jachcie o dobrą godzinę wcześniej niż cała reszta załogi, która zgubiła się jeszcze bardziej i wałęsała się po lesie przez czas ulewy, zwiedzając niektóre jeziorka po trzykroć… W końcu jednak dotarli do jachtu. Wyobrażacie sobie jak im smakowała gorąca herbata z miodem, cytryną i rzecz jasna ze spirytusem? Wybornie! Tak dobrze, że ten trunek do końca rejsu stał się standardem. Daliśmy radę wysuszyć ciuchy bo wyposażenie mariny było pełne – i pralki i suszarki. Mogliśmy ruszyć dalej.

To nasze kąpielowe jeziorko jeszcze przed ulewą

Ruszyć oczywiście nie tego samego dnia bo wiecie, nie skończyło się na jednej herbacie. Nasza wachta jednak zachowała profesjonalizm i po wcześniejszym zakończeniu wieczora wstała już po czwartej i skoro świt popłynęliśmy dalej. Tak wcześnie bo chcieliśmy jak najwcześniej być w Stavanger a tam miała nas czekać parada żaglowców z Tall Ship Races 2018. Zaczęło się z jednej strony przeuroczo bo świt na wodzie był cudowny a z drugiej strony emocjonująco. No bo czy wszystkie mosty muszą się wydawać niższe niż opisuje locja?! Przeszliśmy. Zapas oczywiście wydawał się być centymetrowy.

Zawsze budzący emocje centymetrowy zapas nad topem ale to nie Egersund, to już Stavanger

Do Stavanger było ponad 60 mil. W okolicach południa już tam byliśmy. Oznacza to nie mniej ni więcej tylko 8,5 węzła średniej prędkości. Wiało więc, jak możecie sobie wyobrazić, galancie. Cały czas tylko na zrefowanym foku. Pięknie „idzie” ta łódka!

Trafiliśmy idealnie na początek parady. Wszystkie żaglowce z wiatrem w otoczeniu chmary motorówek i żaglówek a my pod prąd i pod wiatr by wszystko zobaczyć. Było to dość kozackie ale nie przesadzaliśmy i trzymaliśmy się w bezpiecznej odległości. Ale i tak sporego skupienia wymagało by nikt z parady nie czuł się zagrożony naszą obecnością. Padło przy tej jeździe parę niecenzuralnych słów ale halsówka była sprawna i emocjonująca.

Już prawie Stavanger
Jeden z wielu polskich akcentów STS Fryderyk Chopin
Norweski s/y Loyal
A STS Kruzenstern to nas chyba nawet otrąbił….

Chcieliśmy w Stavanger się zatrzymać na noc ale marina była zajęta dla uczestników regat więc ruszyliśmy dalej. Tym razem wgłąb lądu choć wodą. Na silniku bo wiało w twarz a chcieliśmy nacieszyć oczy wspaniałą zatoką. Znów te piękne obrazy skał wśród wody, czerwonych domków, porcików, łódek. Przecudnie. Celem był schowany dość głęboko Jorpeland. Znów ciśnie się na usta, tzn pod pióro, tzn pod klawisze słowo „klimatyczne”. Tak samo klimatyczne, choć oczywiście w innym wydaniu. W Jorpeland małe centrum handlowe nad samą wodą, autobusowy przystanek nad samą wodą, wielki sklep żeglarski a jakże, nad samą wodą. I rekreacyjna wysepka dla mieszkańców. Alejki, miejsca na piknik, pole „golfowe”. W cudzysłowie bo w tej grze nie wybija się piłek ale rzuca się czymś na kształt frisbee. A trafić trzeba nie do dołka ale kosza. Chyba całkiem popularna gra sądząc po ilości osób chodzących z tymi talerzami.

W Jorpeland chyba jakoś wcześnie z powodu zmęczenia poszliśmy spać bo jakoś nie pamiętam wieczoru. Piszę serio! To nie brak pamięci spowodowany innymi czynnikami! Dzień był po prostu dość długi. Na dodatek na następny ranek zaplanowaliśmy pieszą wycieczkę, która miała rozpocząć się wcześnie, po siódmej. Jak wieść niesie, później na szlaku jest tyle ludzi, że cały urok może zniknąć. Mowa o wędrówce na Preikestolen. No, trzeba powiedzieć, że miejsce robi wrażenie! Zdjęć w internecie jest wystarczająco by wyobrazić sobie, jakie wrażenia można mieć na żywo! Tak więc weszliśmy, podziwialiśmy, podziwialiśmy, podziwialiśmy, zeszliśmy. Schodząc też podziwialiśmy, ale co innego. Ludzi mianowicie, którzy chyba nie zdając sobie sprawy ze stromizny podejścia pięli się w górę. Co najmniej w paru przypadkach musiało się to kończyć niepowodzeniem a wielokrotnie zapewne dotkliwą kontuzją.

Się idzie i idzie, i idzie…… A końca nie widać…..
Końca nadal nie widać…. ale widoki są co raz to lepsze….
Tak, to ten Preikestolen. Nieziemski!
Preikestolen (Kazalnica – prostokątny występ po środku). 604 metry nad poziomem wody

Po powrocie zrobiliśmy obiad i popołudniu popłynęliśmy dalej. Plan był taki by fiord oglądany z góry, z półki Preikestolen, zobaczyć też z poziomu wody. Ale to następnego dnia bo na razie chcieliśmy dotrzeć do wrót Lysefjord. Po paru godzinach, raz na żaglach, raz na silniku, w rekreacyjnej atmosferze dotarliśmy do Forsand. Tu, przy wejściu do porciku dało się wyczuć pierwszy raz pływy bo wyraźnie idąca wysoka woda powodowała prąd, który wraz z wiatrem utrudniał z lekka ustawienie się w marinie. Ta zresztą także okazała się… no tak, klimatyczna. Tym razem opłatę za port jeszcze inaczej się uiszczało. Po płaceniu w lodziarni, po wrzucaniu opłaty do skrzyneczki i po płaceniu w automacie przyszedł czas na opłatę w supermarkecie. Jak wszędzie i wygodnie i bardzo przyjaźnie. Tak samo przyjaźnie potraktowano naszą kolację na kei okraszoną, gitarą, akordeonem i śpiewem. Sukcesem było Zorro na trzy głosy w końcu zaśpiewane PRAWIE bez fałszowania. W odróżnieniu od wieczoru poprzedniego ten się przeciągał i przeciągał aż zostało nas tylko trzech. I we trzech około trzeciej udaliśmy się na spoczynek.

Keja portu Forsand
Na Maxi je się zdrowo i kulturalnie a cytryn do herbaty nigdy nie brakuje

Następny dzień, już nie liczę który, był ostatnim dniem żeglowania. Popłynęliśmy wgłąb Lysefjord i z rozdziawionymi gębami patrzeliśmy na te cuda natury. Strome, zalesione zbocza przechodzące w nagie, kilkusetmetrowe, prawie pionowe skały do których można było dopłynąć na dotknięcie ręką bo sonda wskazywała na przykład 60 m. Od czasu do czasu wodospad, który albo spływał na dół albo rozpraszał się na mgłę zanim opadł. Były też porty w miejscach gdzie było trochę względnie płaskiego miejsca. Spotkaliśmy nawet restaurację, tak nam się wydawało, bo tak pięknie umiejscowiona nad wodą. Jak się okazało była to… stołówka dla pracowników leśnych. Wypas! Nawet rzęsisty deszcz pod koniec trasy nie był w stanie przeszkodzić uciesze podziwiania. Było pięknie nawet gdy z powodu zadartych głów woda wlewała się za sztormiaki.

Stołówka dla drwali
Strome zbocza Lysefjord
Wysokie zbocza Lysefjord
Lysebotn w deszczu

Koniec końców zacumowaliśmy w Lysebotn. Była obawa, że nie będzie dostępu do prądu i wody ale jak się okazało to tylko mylny sposób rozmowy.
– Czy możemy TU zacumować na noc?
– Tak. Ale tu nie ma wody i prądu.
– Ok, poradzimy jakoś sobie. – A opłata portowa? – Free.

Po obejrzeniu dokładniej portu widzimy, że zaraz obok są stanowiska
z wodą i prądem. Kolejna rozmowa.
– A czy TAM możemy zacumować?
– Tak.
– A czy możemy skorzystać z wody i prądu?
– Tak.
– A komu moglibyśmy za to zapłacić?
– Eeee, chyba nikomu bo trwają targi czy marina jest prywatna czy komunalna.

Takie to skandynawskie ciekawostki.

Poranek w Lysebotn
Powszechnie spotykane domki dla Trolli

No i właściwie koniec już tego rejsu bo nastał wieczór, zjedliśmy kolację a następna zmiana była już w drodze i kolejnego ranka miała do nas przyjechać, co też się stało. Trzeba jednak powiedzieć, że czterogodzinna podróż autem na prom do Kristiansand to też było przeżycie! Najpierw wspinanie się na tysiąc metrów tak krętą drogą, że widać było własną rejestrację z tyłu samochodu, potem kręta droga przez płaskowyż ze skromną roślinnością, wieloma jeziorami gdzie pasły się pojedyncze owce od czasu do czasu wygrzewając się na asfalcie. Potem jazda coraz niżej, coraz więcej drzew, rzek a widoki ciągle typu „ach!”. Wspaniała jazda. Popołudniu prom do Danii i całonocna jazda do domu.

Księżycowy krajobraz wyższych gór
I bardziej zielono u gór podnóża…
Nasza trasa ze Skagen do Lysebotn oraz busem do Skagen i z Lysebotn do Koszalina

Cóż, miałem napisać tylko parę słów ale nie dało się! Aż chciałoby się znów wznieść toast „za cudowne ocalenie”. Dzięki Panowie za wspaniałą wyprawę.
T.S., sierpień 2018

Foto T.R i T.S