Destination Gotland – Gotlandia to nasz cel

Wyruszyliśmy pięcioosobową załogą (wg wieku: Tomek1, Tomek2, Paweł, Sebastian, Michał). W sobotę, 27 lipca, zaokrętowaliśmy się na jacht. Zamontowaliśmy nasze nowe wyposażenie: piękną tratwę, śliczną ukaefkę z DSC, cudnie świeże rakiety i takie tam skarby, które zawdzięczamy sponsorom by nie powiedzieć przyjaciołom naszego klubu. Zaształowaliśmy prowiant i osobiste rzeczy (ileż tego było!) i popołudniu, przy pięknej pogodzie i świeżym wietrze skierowaliśmy się ku Olandi.

Tomek1 z troską pilnuje nowiutką tratwę ratunkową…. Bank BBS Darłowo i Witt Wrocław – SERDECZNE DZIĘKI…
Seba pilnuje nowiutkie radio i zestaw rakiet… przy okazji czyta książkę….

Ten świeży wiatr plus bajdewind spowodował koniec końców u części załogi całkiem nieświeże dolegliwości zakończone złożeniem ofiary Neptunowi. Jednakże ofiara na początku rejsu zaowocowała barakiem dolegliwości później. Szliśmy pięknie i z założonym jednym refem na grocie ciągle było ok 6 wezłów nic więc dziwnego, że już następnego dnia rano minęliśmy południowy przylądek Olandii i parę godzin później zameldowaliśmy się w Kristianopel – małej letniskowej osadzie z ładnym portem jachtowym na początku Kalmarsundu. Szczegółowa mapa i dobrze oznaczony tor bez problemu umożliwiły nam ominięcie zdradliwych, kamienistych płycizn. Już w główkach portu przywitał nas bosman o niezwykłej posturze i z wielkim nożem za pasem. Po lekturze Don Jorge Kulińskiego spodziewaliśmy się innego bosmana i to z psem. Ten jednak też był „niewspółmierny” – jak mawiał pewien znany mi zdun. Uniwersalnym migowo-angielskim językiem wskazał nam miejsce cumowania. Wcisnęliśmy się we wskazane miejsce i zaraz potem dopełniliśmy formalności płacąc za postój i sprawdzając oczywiście prognozę. Była pomyślna! Potem prysznic. W typowym, szwedzkim, czerwonym domku. W środku była nawet suszarka więc ręcznik zaraz mógł być suchy. Pralka też oczywiście była i co najważniejsze wszystko w ramach jednaj opłaty. Te wszystkie dodatkowe rozrachunki: za prysznic, wodę, prąd, śmieci, kuchnię itp w Skandynawii bywają niewygodne i… bez mała bolesne. Co zresztą nas potem spotkało.

Tyki nawigacyjne – od lewej do prawej, i dolny nabieżnik (po lewej)
Aromatyczne glony….
Marina Kristianopel

Uznaliśmy, że zwiedzanie na głodnego nie ma sensu więc zaraz po toalecie zrobiliśmy solidny posiłek a potem przechadzka. Chyba łatwiej sobie wyobrażać oglądając zdjęcia niż czytając opis więc nie będę opisywał. Ale nie omieszkam nadmienić, że jeszcze lepiej zobaczyć na własne oczy! Po długim spacerze, znów jedzenie. Kolacja. Tak aromatyczna, że gnijące nieopodal wodorosty nie robiły na nas żadnego wrażenia a naprawdę „pachniały” intensywnie. Niech czytelnik zwróci uwagę na zdjęcia gdzie Tomek2 komponuje a potem jemy gotową sałatkę. Sałatkę? SAŁATKĘ! Pycha!

Pyszna, już gotowa sałatka…. Buźki uśmiechnięte… MNIAM!

W nocy były jeszcze smakowite brzoskwinie ale o tym opowiemy na przystani! W poniedziałek wstaliśmy niespiesznie a po wszystkich porannych czynnościach zaczęliśmy się zbierać do kolejnego etapu. Jachty jeden po drugim wychodziły w morze a koniec końców przyszła i pora na nas. Wiatru za dużo nie mieliśmy ale dzięki temu były chwile gdy niektórzy z nas mogli poświęcić się wędkowaniu. Trzeba jasno powiedzieć, że spektakularnych sukcesów nie było ale jeden dorsz się przytrafił. Dzięki któremu mogliśmy zakosztować kapitańskiej zupy rybnej. Była oczywiście pyszna choć apetyty były zdecydowanie większe. Do Kalmaru było z Kristianopel około 30 mil. Pod wieczór wiatr, po popołudniowej bryzie, siadł. Kołysaliśmy się leciutko na wodzie aż koniec końców zdecydowaliśmy o odpaleniu naszego Pettera i ostatnich kilka mil do Kalmaru pokonaliśmy na silniku.

Łowca Paweł

I znów jak po sznurku, dzięki mapom i nawigacyjnym światłom trafiliśmy do mariny. Była już ciemna noc ale jeszcze przed snem obeszliśmy sobie ten piękny, duży port jachtowy.

Nocne podejście do mariny w Kalmarze
I marina i stacjonujące w niej jachty robią wrażenie….

Rano śniadanie, potem formalności portowe. Paweł spędził trochę czasu na frustrujących próbach połączenia z internetem, w celach zawodowych. System sprawdzający się we Włoszech w Szwecji ni cholery nie działał. Mi natomiast udało się ściągnąć przy użyciu ogólnodostępnego w biurze komputera świeżego GRIBa. Prognozy dalej były pomyślne! No a potem mały spacer. Później przyszła pora na sprawdzenie pewnej niepokojącej rzeczy, która nas spotkała na finale ostatniego etapu. Silnik wydawał się kopcić ponad miarę. Niestety tak też było w istocie. Petter kopcił i brał dużo oleju. To wymagało przemyślenia. No i spokoju. A na spokój najlepsze zwiedzanie. Cóż tu opisywać. Zostawmy to obrazom.

Bosmanat portu Kalmar
Paweł walczy w z wi-fi, w celach zawodowych oczywiście

Po solidnym obiedzie podjęliśmy z Sebą i Tomkiem2 dalsze próby zdiagnozowania problemu silnika. Oczyściliśmy przewód wylotowy spalin i wody chłodzącej. Sprawdziliśmy ilość „wypluwanej” wody i oleju. Nie było aż tak źle choć bez dodatkowej flaszki oleju nie było co ruszać dalej. Pojawił się problem gdzie olej można nabyć. Najlepiej drogą zakupu. Ta jednak okazała się trudna bo stacja w marinie już była zamknięta a podjęty przeze mnie poszukiwawczy spacer po okolicach nie wykrył ani sklepu ani stacji. Rozejrzawszy się po stojących wokół jachtach szybko uznaliśmy, że jedynie Grand Kruiz pod rosyjską banderą wygląda na takiego, który może mieć takie rzeczy. Silniki całej reszty pracowały zbyt kulturalnie by któryś ze sterników miał choćby pojęcie gdzie ów silnik się znajduje, nie mówiąc o oleju do niego. Koniec końców, po ustaleniu koniecznego słownictwa, delegacja z kapitanem na czele oraz Tomkiem2 i Sebą wybrała się do Rosjan. Litr oleju w wymianie barterowej czyli jeden litr złotego płynu za dwa litry innego złotego płynu był dla nas niezwykle korzystny. Spasiba Druzja. Co ciekawe Seba, który swoją edukację miał w czasach gdy rosyjski był mało „trendy” radził sobie niezgorzej. W każdym razie o 90 dB lepiej niż ja, choć mój rosyjski nie może być właściwie ŻADNYM poziomem odniesienia. Ale nie olej i rosyjski język był najważniejszym w tej wizycie. Spędziliśmy u Rosjan parę chwil na pogawędce i dowiedzieliśmy się, że nieźli z nich kozacy! Stalowy, duży, jacht zbudowany samodzielnie, w Togliatti – sami czytelnicy niech sprawdzą gdzie to jest! Podróż rzekami i kanałami przez kilkanaście dni na Bałtyk i tu dopiero rejs pod żaglami bo w końcu nie trzeba było składać masztów przed mostami. Ciekawe ilu pozwoleń, „bumażek” i innych rzeczy musiała ich kosztować ta wyprawa. Czapki z głów.

Diagnozujemy silnik….
Grand Cruiz

W Kalmarze oczywiście było tradycyjne zwiedzanie, w celu zwiedzania i wykrycia miejsca do spędzenia zachodu słońca. I tym razem udało się nam stosowne miejsce szybko odnaleźć…. sympatyczny stół z ławami, na wysepce zaraz obok twierdzy Kalmar Slott.

Kalmar Slott
Nocne Polaków rozmowy na obcej ziemi… już dobrze po zachodzie słońca…

Decyzję o kontynuowaniu rejsu czy powrocie do Darłowa postanowiliśmy podjąć po wyjściu z Kalmaru – jeślibyśmy zostawiali plamy oleju to do domu, jeśli nie to dalej. Litr oleju w zapasie mieliśmy. Tak więc pozostało nam świętować wieczór. Zabraliśmy się do tego z wielką ochotą zwłaszcza, że trunek przygotowany SAMODZIELNIE przez dziadka Michała całkiem przyjemnie schłodził się w Bałtyku. Dziadek to naprawdę specjalista. W trakcie wieczoru uznaliśmy chyba nawet, że Dziadek powinien dostać honorowe członkostwo naszego klubu – tak nas rozanielił. Sam Michał dziadkowego trunku ledwie skosztował no ale on daje sobie inne rzeczy wprost w żyłę.

Michał wali w żyłę….

Rozmowy i dyskusje przeciągnęły się długo w noc. Poruszyliśmy nawet tak ważkie tematy jak strategia działania klubu choć większość tematów była jednak lżejszego kalibru. Wieczór był piękny, noc krótka i też piękna a już przed czwartą zaczęło robić się jasno. A skoro tak to nie było powodu by kłaść się spać. Błyskawiczny klar na pokładzie i… 0405 wychodzimy z Kalmaru. Atmosfera żeglowania o „szarej godzinie” była niezwykła. Zwłaszcza, że niespodziewana.

0405 wychodzimy z Kalmaru
I już się przejaśnia…. Olandsbron – Most na Olandię

Kilwater był czysty więc popłynęliśmy w górę Kalmarsundu czyli kontynuując rejs, aczkolwiek wiedzieliśmy, że silnika nadwyrężać nie można i ograniczymy liczbę odwiedzanych portów. Po doświadczeniach zeszłorocznych i po wrażeniach jakie zostawiła w nas żegluga pośród wysepek pomiędzy Karlskroną a Torhamn, Sebastian postanowił wyszukać na mapie taki jakiś zaułek. Padło na okolice wysepki Berko. Szlak był dobrze oznaczony. Po trzech milach uważnego żeglowania pomiędzy bojkami (tykami) doszliśmy do niewielkiego pomostu z kilkoma przycumowanymi jachtami. Tu nie czuliśmy się jak ubodzy krewni bo stojące jachty też, jak nasza Kookaburra, miały swoje lata a i wielkością ustępowały Kookaburze. Jak zwykle, zaraz po zacumowaniu udaliśmy się na mały rekonesans. Cisza nieprawdopodobna. Kilka rozrzuconych domów i domków letniskowych. Pomosty dla łodzi i żaglówek, pomost kąpielowy, wiata, toaleta. Wszystko skromne, nie kłócące się z krajobrazem. Pięknie.

I znowu jedziemy po tykach….
Malutka MARINA w okolicach wysepki Berko

Nie omieszkaliśmy zażyć kąpieli. Woda ani słona ani słodka, ani zimna ani ciepła… To znaczy jednak raczej zimna. Zimna ale wspaniała! Po własnych doświadczeniach nie radzę wbiegać do wody. Plaża całkiem piaszczysta ale w wodzie jednak kamienie. No i po takim pędzie do wody nabawiłem się kontuzji. Takiej, że do tej pory utykam. W połączeniu z obitym żebrem o kant stołu dało to powody do cierpienia przez całą resztę rejsu. Jakoś jednak, na szczęście, uroki żeglowania rekompensowały bóle ciała. Tomek2 wspomógł swoją nieodłączną apteczką… Po kąpieli i obiedzie, który już tradycyjnie skomponował Paweł i którym tradycyjnie była pyszna kombinacja duszonych świeżych pomidorów, świeżej cebuli i konserwowych półproduktów podanych z ziemniakami (świeżymi), udaliśmy się na drzemkę by odespać noc w Kalmarze. Po obudzeniu znów (choć jeszcze o nim nie pisałem) pojawił się uprzejmy Szwed, być może w jakimś sensie gospodarz, który widać nie zrozumiał podczas porannej rozmowy, że nie zamierzamy dłużej zostać i prosił (o ile potrafiliśmy zrozumieć) o przestawienie jachtu na ostrogę pomostu. Nie chcąc nadużywać, bądź co bądź gościnności, sklarowaliśmy czym prędzej jacht zbierając się w dalszą drogę. Tym bardziej, że próba umycia naczyń w toalecie spotkała się odmową gospodarza.Tu pojawiło się słowo „privat” lub coś w tym rodzaju. Tak więc nie było innej rady. Uśmiechnąwszy się przyjaźnie i pomachawszy na pożegnanie odpłynęliśmy. Po wyjściu na szersze wody cieśniny zadecydowaliśmy, że czas wziąć kurs na cel naszego rejsu – Gotlandię. Wiatr się rozkręcił i czwóreczką z baksztagu pomknęliśmy na NNE. Wachty jak zwykle były dość dowolne. Kto miał siły ten sterował. Gdy zmęczenie brało górę budzona była następna zmiana. Późnym wieczorem zwinęliśmy grota bo po wyjściu poza Olands Norra Udde zniknęła osłona wyspy i wiało już całkiem świeżo. Sama genua dawała nam prawie siedem węzłów. Było za to pogodnie więc żegluga była wspaniała. Po drodze spotkała nas niespodzianka ze światłami. Mieliśmy po drodze minąć świecącą kardynałkę, którą w końcu niby wypatrzyłem na kursie. Przekazałem namiary następnej wachcie a oni chcieli, a jakoś nie mogli, się do niej zbliżyć! No cóż, z oceną odległości do świateł na morzu bywa różnie. To nie była boja odległa o dwie mile ale światło masztu odległego prawie o trzydzieści! Już na brzegu Gotlandii. Po wschodzie słońca brzeg już był widoczny i z każdą godziną byliśmy coraz bliżej celu. Port łatwo było zlokalizować na tle wyspy bo białe sylwetki promów imponująco odcinały się od ciemniejszego brzegu. Wiatr wepchnął nasz w szerokie wejście do portu w Visby i o ósmej staliśmy już przy kei.

Za Olands Norra Udde trochę przywiewało…
Bez grota i na zrolowanej częściowo gieni podchodzimy pod port Visby

Także i tu, jak w każdym porcie naszego rejsu, byliśmy jedynym polskim jachtem. Nawet naszej flagi nie było na masztach stojących wokół mariny. Szkoda… ale znów nie tak bardzo. Nie będziemy się czepiać szczegółów. Niespodzianka czekała nas w biurze mariny. Właściwie całkiem niemiła niespodzianka bo styl pracy zupełnie nie odpowiadał żeglarskiej atmosferze. Rozmowa raczej wyglądała jak w recepcji hotelu! Było uprzejmie, grzecznie z uśmiechem ale… jakoś zimno, niekameralnie. Brr. Wyuczone formułki, wypracowany standard. No cóż, co port to obyczaj. Z pewną nostalgią powiedziałbym, wspominaliśmy przygarbionego bosmana z Kristianopel, rządzącego żelazną ręką w marinie. Nawet zabiegany student krążący po pomostach w Kalmarze był sympatyczniejszy niż ułożona, poza granice przyzwoitości, obsługa w Visby. No ale samo Visby to perełka. Z wielką przyjemnością spacerowaliśmy po ulicach miasta. Domy, domki, zabytki, ruiny. Barany z kamienia, barany z drzewa, barany z wełny (symbol miasta i całej wyspy) tylko baranów z baraniny brak.

Baran z betonu….

Jednym z celów zwiedzania, może i głównym, było znalezienie miejsca gdzie można wypić piwo o zachodzie słońca. Można powiedzieć, że to już tradycja. Od poprzedniego rejsu. Miejsce zostało wypatrzone i zapamiętane. Oprócz miejsc „wystawionych” dla turystów wyszliśmy także poza centrum by zobaczyć jak mieszkają szwedzcy wyspiarze. No i mieszkają ładnie. Jak zwykle urzeka programowa skromność bez architektonicznych fajerwerków. Cieszy oko otwartość osiedli, widoczny brak obaw o wystawiony przed dom sprzęt. Bardzo przyjazne to sprawia wrażenie. W Visby potwierdziło widoczne zamiłowanie Szwedów do amerykańskich samochodów. Może nie tyle współczesnych co tych trochę już zabytkowych i tych nieco niezwykłych jak hotrody czy podobne. Już w małym Kristianopel to zauważyliśmy. W Kalmarze też widać ich było sporo. Wiązaliśmy to najpierw z jakimś zlotem amatorów tego typu pojazdów ale skoro były one także na Gotlandii to chyba uznać to należy za ogólnoszwedzkie zamiłowanie. W drodze powrotnej zauważyliśmy w którymś z klubów żeglarskich całkiem swojski widok a mianowicie dumnie przycumowane do pomostów znane nam z naszej przystani skiperki. Wpisz wymaluj takie same. Skądinąd wiadomo, że polskie były produkowane wg szwedzkiego projektu ale jakoś nie myślałem, że możemy spotkać te łódki. Jeden zdawał się być nawet przystosowany specjalnie do połowu ryb i wyciągania sieci.

I poczciwy SKIPPEREK
SKIPEREK w wersji rybackiej
Tradycyjnie miło spędzamy czas gdy słońce zachodzi…
Zachód słońca w Visby

Po spacerze oczywiście był obiad i jak zwykle w przygotowaniach pierwsze skrzypce grał Paweł. Co prawda nie zapowiadało się by miał dobry nastrój na przygotowanie obiadu bo spędził kolejne frustrujące godziny na próbach połączenia z internetem (w celach zawodowych) ale koniec końców, po skorzystaniu z wi-fi w biurze mariny i załatwieniu najpilniejszych spraw przystąpił do sporządzenia posiłku. Reszta załogi też oczywiście pomagała choć nie da się ukryć, że były to te najprostsze prace. Dla kuchcików a nie kucharzy. Nastał wieczór i mogliśmy udać się z piwem i dodatkami na upatrzone wcześniej miejsce. Nie zawiodło nas. Mogliśmy obserwować zachód słońca w całej okazałości. Piwo smakowało przednio, zwłaszcza, że były to nasze ostanie puszki. Nie byliśmy sami. Widocznie nasza tradycja nie jest tylko naszą. Była też inna akademicka grupa (jednolite koszulki z logo programu), która spożywała napoje zawierające ten sam związek chemiczny choć bardziej skoncentrowany. I były jeszcze grupy spacerowiczów oglądające zachód słońca i para zakochanych robiąca to samo tyle, że w delikatnym uścisku. Michał nie mógł się opanować by im nie pstrykać fotek ale jakoś nie oberwał za to w nos. A po zachodzie słońca cóż, trzeba było coś zjeść na jachcie. Tylko zjeść bo wypić już nie było czego… No chyba, że nastój jest wystarczająco dobry by udać się do wyspiarskich lokali co niektórzy uczynili. O ile wiem, dla znieczulenia, płacili kartą. To przynajmniej odłożyło ból na później. Reszta towarzystwa spokojnie jednak położyła się spać. Rano wizyta w biurze by uiścić. Jak to w porządnym hotelu opłata z dołu. I to jaka opłata! Zamiast przewidywanych około dwustu koron zrobiło się ponad czterysta. Nieźle. Tak jak pisałem, już sam początek nie był obiecujący! No ale z drugiej strony Visby warte jest małego szaleństwa. Tuż przed wypłynięciem mieliśmy wizytę policji. Nie wiem co mogło zwrócić ich uwagę ale chyba nasza EGZOTYCZNA bandera. Mieliśmy więc okazję by pogawędzić chwilę przy okazji tej „rutynowej kontroli” z sympatycznymi stróżami porządku w Visby (w tym jeden oficer). Nie omieszkaliśmy też zrobić sobie z panami zdjęcia. Tu obyło się bez opłat.

„Rutynowa” policyjna kontrola
No i wspólna fota…

W chwilę potem rozpoczął się najdłuższy etap rejsu. Zrezygnowaliśmy z cieśniny Faro z powodu silnika i skierowaliśmy się wprost do Darłowa. Zajęło nam to prawie trzy doby. I na razie nie chce mi się pisać bo przecież miałem tylko ograniczyć się do paru faktów. Może dokończę później.

Dzielnie, i szybko, idziemy do przodu….
A tu wschód słońca, flauta, dryfujemy (ze 3h) w stronę brzegu (Borgholm)

PS. Ominąłem na przykład: – twaróg własnego wyrobu, – połowy innych ryb niż dorsz, – koszt ok 300 zł per capita. – trasa wyglądała mniej więcej tak:

Mniej więcej tak wyglądała nasza trasa…

Vice

Materiał foto – Tomek2